Niemoc, bezwład, acedia (...czyli wpis o niemożnosci zrobienia wpisu)

Ostatnio jakoś tak przez ponad tydzień nie mogłem się zabrać do zrobienia kolejnego wpisu na blogu. Ani do dokończenia eseju w jaki rozrósł się komentarz do tekstu "10 duchowych działań które są totalną ściemą", ani wpisów z przepisami na słodkie kule i pitty panna ani żadnych artykułów na portal (a jest o czym, w Japonii nastąpiło przejęcie władzy-no takiej trochę symbolicznej ale jednak-przez nowego cesarza). Właściwie tyczy się to każdej aktywności wymagającej kreatywności czy w ogóle jakiegoś wysiłku twórczego, pomyślenia. No poza gotowaniem ale gotowanie to zupełnie specjalna dziedzina mojego życia. W filmie "Ugotowany" (polecam) główny bohater mówi do dziewczyny "Dobrze czuję się tylko w kuchni" i mi to zdanie jest bardzo bliskie.
Ta dolegliwość jest może w porównaniu z wieloma innymi aspektami depresji, jak chociażby maski bólowe, mało dolegliwa i bolesna ale też może niszczyć życie, jak kilka lat temu kiedy zamiast pisać oferty i maile do potencjalnych klientów, oglądałem seriale i o godz 10 już byłem pijany, albo po prostu gapiłem się w monitor laptopa przez kilka godzin., nie będąc w stanie nic zrobić.
Pisanie było dla mnie zawsze ważnym elementem życia, dobrego i spełnionego, czymś dodającym sensu i znaczenia mojemu istnieniu. Od wczesnego dzieciństwa miałem wręcz religijny stosunek do książek i słowa pisanego, a biblioteki były dla mnie zawsze rodzajem świątyni.
Pamiętam, że kiedy miałem siedem lat, bardzo nie chciałem iść do szkoły (i od początku w szkole i w grupie źle się czułem, i szybko nabawiłem się ciężkiej nerwicy, tak w wieku 8-9 lat), ale gdy poszedłem to bardzo chciałem jednego-jak najszybciej nauczyć się czytać i bardzo mnie denerwowało, że muszę pomału składać literki, zamiast płynnie i szybko czytać.
Co nastąpiło tuż przed świętami Bożego Narodzenia i już całe święta spędziłem nad książkami, zanurzony po czubek głowy w niezwykłym świecie jaki się przede mną otworzył. Jedną z niewielu naprawdę dobrych rzeczy w moim dzieciństwie było to, że wychowałem w domu pełnym książek, których czytanie było moim ulubionym zajęciem, rozrywką i zabawą w dzieciństwie.
Najbardziej fascynowały mnie nauki ścisłe, czytałem o astronomii, fizyce, chemii, matematyce, co przydało mi się w liceum gdy byłem jedynym uczniem w klasie który pojmował cokolwiek z transformacji lorenca i chyba całej fizyki einsteinowskiej. No i oczywiście to pociągnęło za sobą pochłanianie całej literatury s-f, zwłaszcza w odmianie hard. Chociaż nie bez znaczeniu była tu moja siostra, która czytywała mi zanim zacząłem chodzić do szkoły "Bajki robotów" i podobne lektury.
Później kiedy szkoła obrzydziła mi nauki ścisłe, pochłaniałem beletrystykę i "literaturę piękną" (cóż za dziwne określenie, chociaż z drugiej strony... jest mnóstwo literatury mało że brzydkiej, ale wręcz paskudnej, pisanej przez półanalfabetów, bez żadnej korekty i redakcji). Do dziś pamiętam jak zmieniła mnie lektura "Dżumy" gdy miałem lat czternaście, postawa doktora Rieux ukształtowała moje życiowe wybory i wartości. Żadnej książki nie przeczytałem tak wiele razy jak "Dżumy". Kilkanaście co najmniej.
Chyba dopiero "Oko w piramidzie" wiele lat później było książką która miała na mnie podobny wpływ.
Możliwe też, że to moje nieustanne zaczytanie było, przynajmniej po części, efektem mojej kompletnej niemocy społecznej, tego że praktycznie nie miałem kolegów i bylem takim bardzo grzecznym dzieckiem (no do czasu). Bo gdy inni szaleli na podwórku, ja siedziałem w książkach.
Czy coś na tym straciłem. Zapewne. Czy coś na tym zyskałem? na pewno. Moimi najlepszymi przyjaciółmi byli pound, Eliot, Stern, Stachura, Wojaczek, Bursa, Ginsberg, Whitman, O'Hara, Dostojewski, Witkacy, a nawet z Joyce'm bylem w dobrej relacji. Chociaż z Ullisesa, czytanego na przerwach i pod szkolną ławką (pozdrawiam profesora Figla od języka polskiego, jedynego nauczyciela który całkowicie akceptował, ze nie interesuje mnie lekcja, bo czytam klasykę światowej literatury), cokolwiek zacząłem rozumieć gdzieś tak w połowie drugiego tomu. Jedynie z Proustem się nie zaprzyjaźniliśmy, poległem po przeczytaniu półtora tomu
Nic więc dziwnego, że będąc tak zafascynowanym światem myśli ludzkiej, zachowanej w książkach, sam zapragnąłem takie światy tworzyć i w czasach licealnych zacząłem sam pisać. I to chyba nieźle, bo dostałem nawet kila nagród i wyróżnień w konkursach poetyckich. Potrafilem siedzieć kilka godzin cyzelując jeden wers, szukając odpowiedniego słowa, które odda znaczenie, jakie chciałem przelać na papier i które brzmieć będzie odpowiednio, do tego znaczenia. Miałem też, później epizod dziennikarski w lokalnym tygodniku na Śląsku. Z artykułu (właściwie cyklu artykułów) o problemach spółki Linodrut, który przyczynił się do usunięcia prezesa do dziś jestem dumny. Praca tam byla świetną szkoła pisania. Poziom jakiego pilnowała nasza Naczelna przewyższa to co dziś jest w większości mediów
Zdecydowanie, sztuka pisania była od zawsze dla mnie ważną częścią sztuki życia. Dlatego też gdy zaczęła mnie kilkanaście już chyba lat temu dopadać niemoc w tej dziedzinie było to dla mnie tak bolesne.
Zarówno czytanie jak i pisanie było też nieraz dla mnie, czymś w rodzaju autoterapii. Twórczość wielu poetów, ale też i prozaików ("Obłęd" Krzysztonia jest niezrównanym arcydziełem beletrystyki, na skalę światową i jednocześnie dziennikiem obłędu) jest zapisem mocowania się ze sobą, ze światem i z chorobą.
Można by odwrócić powiedzenie Freuda i napisać "Kultura jako efekt cierpienia". Kłania się tu trochę koncepcja profesora Dąbrowskiego "dezintegracji pozytywnej", którą zresztą bylem w tamtych czasach zafascynowany.

Niemoc, bezwład, acedia to chyba dobre określenia na ten stan, który może tyczyć różnych dziedzin życia. Nie jest to ten rozpaczliwy ból kiedy wstanie z łózka i zrobienie sobie herbaty jest wyzwaniem niczym wyprawa na Czomolungmę. To raczej poczucie niemocy, braku natchnienia, energii do czegokolwiek, rodzaj tępoty czy zamulenia będącego antytezą natchnienia. Stan tym bardziej denerwujący, ze trudny do uchwycenia, określenia co przeszkadza, żeby pisać, działać, wyjść z domu, wziąć do ręki telefon i zadzwonić.
Demon acedii, nazywany także demonem południa, jest najuciążliwszy spośród wszystkich demonów Nachodzi mnicha koło godziny czwartej i osacza jego duszę aż do godziny ósmej. Najpierw sprawia, że słońce zdaje się poruszać zbyt wolno lub wręcz nie poruszać wcale, a dzień tak się dłuży, jakby miał pięćdziesiąt godzin. Następnie przymusza mnicha, aby ciągle wyglądał przez okno i wybiegał z celi, by wpatrywać się w słońce, jak daleko jeszcze do godziny dziewiątej; albo by rozglądać się tu i ówdzie, czy któryś z braci nie [nadchodzi]. Wzbiera w nim wreszcie nienawiść do miejsca [w którym mieszka], do takiego życia i do ręcznej pracy. I [podsuwa myśl], że zanikła miłość wśród braci, a nie ma nikogo, kto by go pocieszył. A jeśli jest ktoś, kto w owych dniach zasmucił mnicha, to tym także posługuje się demon, by zwiększyć jego nienawiść. Sprawia, że opanowuje go tęsknota za innymi miejscami, w których łatwiej znaleźć to, co konieczne [do życia], i rzemiosło, które wymaga mniej wysiłku, a przynosi więcej korzyści. I dodaje, że podobanie się Panu nie jest zależne od miejsca. Wszędzie bowiem - mówi - można wielbić Boga. Do tego wszystkiego dołącza wspomnienie bliskich i dawnego życia, i ukazuje, jak długi jeszcze żywot go czeka, stawiając jednocześnie przed oczy trudy ascezy. I jak się to mówi, próbuje różnych sztuczek, aby mnich pozostawiwszy celę uciekł z placu [walki] pisał w IV wieku teolog i mistyk, jeden z najwybitniejszych ojców pustyni Ewagriusz z Pontu, w klasycznym opisie acedii. To dość dobry opis owej niemocy, kiedy ani siedzieć, ani iść, ani czytać ani pisać, a jedynie rozpraszanie na błahostki, głupotki pozostaje. Obejrzeć film, ale niezbyt mądry, żeby głowy nie wysilać albo pograć na komputerze czy smartphonie, też w coś prostego.
Ten stan o tyle bywa gorszy od silnej depresji i rozpaczliwego cierpienia ,że często prowadzi do poczucia winy. Że jakże to tak, tyle do zrobienia a ja cały dzień zmarnowałem. na gapienie się w okno, monitor, sufit, telewizor, na scrolowanie facebooka, głupie filmy...
To była dla mnie chyba najważniejsza nauka z mojej psychoterapii. Uświadomienie sobie, że mam do tego prawo, ze nie muszę, że nic się nie stanie, jeśli sobie odpuszczę zamiast się z sobą samym szarpać. Poczucie winy, z powodu własnej "słabości" czy "lenistwa" jest czymś tyleż, częstym co szkodliwym i nieuzasadnionym w depresji. To nie jest lenistwo ani słabośc, ani nie ma w tym żadnej winy chorego na depresję. TO JEST CHOROBA. Nikt nie wymaga od niewidomych prowadzenia samochodu, od głuchoniemego interesującego wykładu, ani od kogoś ze złamaną nogą biegu przez płotki. Każdy uważa za oczywiste że możliwości chorego są ograniczone. I żadne motywacyjne gówno tego nie zmieni. Depresja to taka sama choroba jak np. cukrzyca czy hemofilia albo astma. Trzeba brać leki, oszczędzać się, niektóre a niekiedy więcej niż niektóre możliwości są ograniczone. To jedna z ważniejszych moim zdaniem kwestii do nauczeniu się w życia z depresją i z osobą z depresją.

Kategoria:

Share