Na brzuchu, na kolanach, znacząc drogę krwią

0
To w ogóle nie jest coś co by mnie dotyczyło. Nigdy nie byłem katolikiem ani w ogóle chrześcijaninem, nie otrzymałem religijnego wykształcenia, co w moim pokoleniu było rzadkie, ale tez w ogóle ochrzczony. Ale ta książka mnie poruszyła. Dużo bardziej niż sam bym się spodziewał. Tak bardzo, że postanowiłem napisać recenzję, tak bardzo, że wyszedł z tego esej.

I
Nie znoszę Umberto Eco. Ale “dzieło otwarte” to jedna z najważniejszych koncepcji w historii ludzkiej twórczości. I reguła, którą jak poznamy, widzimy wszędzie. Każde dzieło jest dziełem otwartym, nie istnieje bez kontekstu jakim jest całe życiowe doświadczenie odbiorcy i jego obecna kondycja. Włącznie z tym co jadł (a może jest na czczo?) i czy się wyspał. Dopiero ten kontekst odbiorcy tworzy kompletne dzieło. Nie czytana książka jest jak drzewo upadające w lesie, gdzie nikt go nie słyszy. Obraz, kiedy nikt go nie widzi, nie ma barw ani perspektywy. Te powstają dopiero z niedoskonałości naszego oka i re-kreacyjnej zdolności umysłu, który kłamie sam sobie tworząc z plam farby pejzaż. Albo gołą babę. Zależy co kto z nas ma w głowie.
Mój kontekst to lasy Dolnej Saksonii, tybetańscy lamowie i Czerwony Hamburg. I znacie to uczucie jak czytacie opowieść o jakiejś absolutnie egzotycznej, obcej kulturze? Prawdziwej lub fikcyjnej? Napisaną ze środka tej kultury? I za wuj nie kumacie tych emocji? O co chodzi w tych rytuałach? Takie uczucie narastało we mnie przez pierwszych kilkadziesiąt stron lektury.
Pamiętam wiele z opisanych wydarzeń z własnego życia. Pamiętam zupełnie inaczej. I nawet nie dlatego, że widziałem je z perspektywy małego hanzeatyckiego miasteczka na Pomorzu a nie Warszawy. Choć ten podział stolica/metropolia versus prowincja jest chyba jednym z najistotniejszych obecnie. I ma w dużym stopniu charakter klasowy.
Pamiętam dokładnie, kiedy dowiedziałem się o zamachu na papieża. Miałem wówczas 13 lat, było bardzo ciepło a ja pomagałem mojemu ojcu na działce.. Mojemu ojcu komuniście, ostatniemu ideowemu komuniście w PZPR, który tyrał na zmiany w elektrowni bo stawiał się na zebraniach i wymachując konstytucja PRL nie zgadzał sie na fałszowanie lokalnych wyborów. I który mi opowiadał jak przed wojną miał z rodzeństwem jedną parę butów a jadać do syta zaczął w PRL-u
Dla mnie ta książka to możliwość zajrzenia do świata jaki był mi obcy, nieznany. Mówi się o Ameryce, która podzieliła się na dwa narody, o tym, ze Polska się tak obecnie dzieli. Ale ten podział to nie kwestia ostatnich lat, PiS-u czy Trumpa. Ani nawet neoliberalizmu. To nie jest podział polityczny jeśli rozumieć politykę jako prawicę, lewicę, liberałów, konserwatyzm, wybory i konstytucję. Ale to podział absolutnie polityczny jeśli rozumieć politykę jako historię walki klas. To najbardziej klasyczny podział, to wellsowski podział na Morloków i Elojów.
Zawsze są ci z dobrych domów, co dyskutują w klubach dla lepszych, o ważnych sprawach i potem się nimi zajmują, robiąc kariery. I tacy jak my, co piją tanie wino i wódę, w bramach i po parkach, często z patologii, próbujący jakoś przeżyć.

II
Byłem jak pisałem wychowany całkowicie pozareligijnie. W żadnym momencie mojego życia nie poczuwałem się do związku z kościołem rzymskim. Choć potrzeba duchowości, czegoś więcej, czegoś poza mną była moim Sturm und Drang.
Ale chyba tak to jest, że w pewnym momencie życia, zazwyczaj w młodości, co jest o tyle śmieszne, że jesteśmy wówczas zbyt głupi, żeby dobrze rozpoznawać to co doświadczamy, poszukujemy nie tylko seksualnie i przygodowo ale i duchowo.
U jednych jest to najnaturalniejsza w Polsce religijność katolicka, wbrew temu co mówią w TVN, piękna i bogata. Sam więcej zaczerpnąłem duchowo “Obłoku Niewiedzy” Anonima z Anglii niż jakiejkolwiek buddyjskiej książki. Właściwie to ta chrześcijańska książka ukształtowała w dużym stopniu, po dziś dzień, mój buddyzm.
U jednych jest to prsta i jasna droga. U unnych to droga przez las, zarastająca trawą. Moja droga była kręta przez całe życie, ale jednak w dość młodym ją wybrałem a reszta wzięła się z tego. Nawet pamiętam ten moment. Wieczór, 10 czerwca 1994 roku, akademik w Krakowie, gdzie nocowaliśmy podczas wizyty wielkiego mistrza Dzogczen, jednej z tradycji buddyzmu Wadżarajany, Namhai Norbu Rinpoche. Są takie wyjątkowe momenty w naszym życiu, które pozostają z nami na zawsze, jak fotografia, albo kilkusekundowa migawka, wycięta z filmy życia. Dokładnie to była kuchnia w tym akademiku, gdzie z miłością mojego życia, robiliśmy herbatę dla całej ekipy. Moment kiedy popatrzyliśmy sobie w oczy i wiedzieliśmy. “To jest to czego szukaliśmy”. Czy to była miłość? Czy to było doświadczenie duchowe? Nie wiem. Ja jestem prosty kuchta, głupi Morlok żyjący w mroku.
I to doświadczenie, pomimo wszystkich zakrętów, pomimo moich słabości, choroby i podłości cały czas do dziś organizuje jakoś moje życie, moje rozumienie i widzenie świata i samego siebie. Również mojej choroby
I też, choć te nie są to tak potworne, jak w Kościele Katolickim, były dla mnie wstrząsem nadużycia, oszustwa i wykorzystywanie, nie tylko seksualne i równie faryzejska reakcja.
I dlatego też ta książka jest mi tak bliska,. Wręcz osobista. I dlatego też trochę wiele co oznacza, gdy się takie tematy wywleka, zadaje pytania i głosi na górze.

III
Ta książka to w dużej części bardzo osobisty zapis stanu kiedy rozpada ideał. Dramat człowieka zaangażowanego religijnie, który odkrywa że lotosowy pałac jest domem demonów. I to zmienia wszystko. To bardzo trudne doświadczenie, bo to nie jest żaden kryzy wiary. Ani nawet utrata wiary. To śmierć wiary. Śmierć wszystkiego. To czarna noc duszy rozpościerająca się na wszystkich dookoła. Bardzo łatwo i przyjemnie jest wtedy popaść w błąd nihilizmu. Dziś jest to nawet modne. Nihiliści opluwający to, w co przez lata wierzyli są fetowani niczym burdelmama w “Królowych Życia”.
Widzieliście kiedyś kuchnię, której ktoś nie posprzątał i zostawił garnki z resztkami potraw przed dwumiesięcznym zamknięciem? Gdzie w jednym z garów z resztkami zupy pływa rozkładający się szczur?
Wiecie jaki to smród i ohyda?
Można się zerzygać. Można jeszcze nasrać i uciec. A można też zacząć tę paskudą robotę, założyć fartuch, rękawiczki i wziąć się za odkażanie i sprzątanie. Bo jest coś ważniejszego niż ten smród i brud. Bo to miejsce nie jest po to by gniło, żeby być miejscem zepsucia. Jest po to, żeby dawać ludziom coś dobrego. I wiecie, różnie to bywa. Chciwość, lenistwo, egoizm a nieraz zwykła głupota powodują, że to co wychodzi z kuchni nie powinno z niej nigdy wyjść, ba! nie powinno być w ogóle ugotowane ale to nie znaczy, że trzeba złamać nóż i zostać burdelmamą. Nóż trzeba naostrzyć jeszcze bardziej.
Bywa że to doświadczenie ostrzy umysł. Każda zmiana, kiedy konfrontujesz się z tym, co nie pasuje do twojego ułożonego obrazu świata i nie uciekasz, nie odwracasz oczy ale konfrontujesz to z nowymi faktami, z nową wiedzą ostrzy twój umysł niczym diament ostrzy nóż. Neuroplastyczność. Tak to nazywa współczesna nauka. Zdrada i zaprzaństwo tak to nazywają niedawni przyjaciele. Niezależnie z jakiego wyznania, sekty czy mlm-u.
Jest też w tym pewna bardzo ważna prawda, o której nie tylko buddyści nie chcą wiedzieć. Nikt z nas nie chce o niej wiedzieć.
Niczym się nie różnimy. Żadna wspólnota nie jest lepsza, żadna zbiorowość nie jest wolna od spaczeń. Tak to działa .
Inaczej niż u autora, dla mnie nie jest to efekt spaczonej, grzesznej ludzkiej natury a natura władzy i walki o przetrwanie. Dziedzictwo okrutnej historii gatunku ludzkiego. A czasami, paradoksalnie, to właśnie jest poszukiwaniem mistycznej jedności. Pisał o tym Ken Wilber. Władza, przemoc, gwałt są namiastką poczucia jedności, pełni...
To nie są łatwe i proste kwestie do rozstrzygnięcia w polityczno-medialnym tok szoł ani przez twitterowych ekspertów od wszystkiego. A są to najważniejsze tematy dla nas wszystkich. Bo to jak będziemy z tym sobie radzić zdecyduje nie tylko o dramatach ofiar ale też o tym jak i w którym kierunku będziemy iść jako ludzkość. A krawędź przepaści jest tuż, tuż...

IV
Ale co myślę jest tu najistotniejsze najgłębsze najbardziej poruszające w tej książce, to rozliczenie z samym sobą, z własną winą, własnym milczeniem i ślepotą. Stanięcie w prawdzie jak mawiają katolicy
Może dlatego jest lepiej być żyjącym w mroku morlokiem bo gdy odkrywasz że za piękną fasadą kryje się syf, brud i ohyda nie jest to dla ciebie żadnym zaskoczeniem, bo wiesz że tak działa świat, że za każdą piękną fasadą jest syf a szczęście każdego Eloja jest kupione cierpieniem morloka

V
To czwarta z książek Tomasza Terlikowskiego, którą przeczytałem i najbardziej, dla mnie, duchowa. Teologiczna? Nie w sensie scholastycznych czy njuedżowych bajdurzeń ale bardzo bezpośredniego przeżycia, pytania o sacrum, o jego obecność i rolę. I o wiarę.
"Czy rze­czy­wi­ście to Duch Świę­ty? A może jed­nak cza­sem ma­ni­pu­la­cja? A może po pro­stu ludz­kie emo­cje? Czy cza­sem zwy­czaj­na prze­moc psy­chicz­na nie jest opa­ko­wana w rze­komo świę­tą moc? Czy ślepa wiara, po­zba­wiona ro­ze­zna­nia, nie pro­wa­dzi do sek­ciar­skie­go myślenia?"
Często “bycie wierzącym” staje się synonimem głupoty, ślepoty, łatwowierności, zakłamania. I często słusznie. Ale nie o takie wiarę chodzi. W buddyzmie często mówi się zamiast wiara “zaufanie”. To bardziej adekwatne słowo. Bo wiara może być ślepa głucha i niedorozwinięta umysłowo i odbijać jedynie pouczenia tego, czy innego autorytetu.
Zaufanie wypływa z doświadczenia. Ufam, że moja droga prowadzi mnie do Absolutu, mam zaufanie do nauk duchowych jakie dostaję i staram się, mniej czy bardziej koślawo i słabo je praktykować, bo czegoś doświadczyłem, coś się we mnie zmieniło. To doświadczenie jest oczywiście często, jeśli nie zawsze niefalsyfikowalne. Ale czy z tego, że mój zachwyt Koncertami Brandeburskimi jest czysto subiektywny i niefalsyfikowalny wynika, że że nie jest on prawdziwy, nie porusza czegoś niezwykłego i prawdziwego wenątrz mnie? Czy umniejsza to wielkości Jana Sebastiana?
I ciągłe pytanie i podważanie własnych przekonać, własnej wiary. Sprawdzanie jak złotnik sprawdza jakość kruszcu, poddawanie próbie jest podstawą zaufania.

I warto odrzucić swoje ideowe czy religijne uprzedzenia i idiosynkrazje patrząc na opis zmagań autora wokół Jana Pawła II. Jak to możliwe, że on, czy on wiedział, czy nie wiedział, czy krył. To też trochę porzucanie takiej naiwnej, dziecięcej wiary. Takiej jak małe dziecko wierzy, że mój tata jest najsilniejszy, mój tata wie wszystko i może wszystko. Nie oszukujmy się, wszyscy tak lubimy podchodzić do autorytetów, nie tylko duchowych. Oddawać komuś odpowiedzialność. Ale i władzę. I to też tłumaczy milczenie, ukrywanie i hipokryzję. Często naprawdę dobrych ludzi. Bo skoro mój dobry i ukochany tata mnie napierdala i gwałci, to ma do tego równie dobry powód. Albo szef. Albo ksiądz. Albo partner/ka.
I to jest zwyczajne. Tak działa ludzka psychika, tak działa ludzki mózg, takie podejście czy nastawienie pomagało nam przetrwać przez miliony lat ewolucji. To taka sam dziś szkodliwa skłonność jak apetyt na słodkie i tłuste. Żeby jej nie ulegać potrzebujemy świadomego wysiłku i pracy nad sobą. I wsparcia systemowego. Z tym jest, zarówno jeśli chodzi o otyłość jak i uległość przemocowym autorytetom, najgorzej.
I... co też łatwo nam umyka. Nasze autorytety, nasi mistrzowie, nasi świeci też temu podlegają. Takimi samymi ludźmi jak my. Co oznacza też, że tak samo jak my wszyscy, podlegają moralnej i prawnej ocenie i odpowiedzialności za swoje czyny. Nie, gwałt na nastolatce nie zbliża jej do oświecenia, molestowanie ministrantów nie prowadzi ich do Boga. I tak samo jak każdy, mogą się w swoim ocenach, poglądach i działaniach mylić.
To co coś za co jestem autorowi głęboko wdzięczny. Co jest odpowiedzią na moje pytania, jakie od lat sobie zadaję.
Świętość nie oznacza nieomylności, to że ktoś jest uznany za świętego, nie oznacza że nie jest zwykłym człowiekiem nie ma wad i upadków. Ale pomimo tych wad i upadków do tej świętości dąży. Że ktoś może być osobą o głębokim wglądzie i doświadczeniu natury umysłu a jednocześnie być głupim chujem gwałcącym dzieci. To nie jest odpowiedź, która mnie jako buddystę zadowala do końca, bo co chociażby z prawem karmy, którego zrozumienie i zintegrowanie jest ważne, jest częścią tego głębokiego wglądu, ale w tę stronę iść, warto to tak postrzegać. Również po to, żeby przestać wypierać, że nasi duchowi mistrzowie gwałcą dzieci i popełniają wiele innych przestępstw i nadużyć. Przestać uznawać że są nadludźmi znajdującymi się poza prawem. Że ktokolwiek jest lepszy, jest nadczłowiekiem ponad dobrem i złem, któremu wolno więcej. Znany adwokat, który naćpany zabił dwie kobiety i jest zadowolony z siebie, polityk który propaguje alkoholizm a tłum wyznawców mu klaszcze, gwiazda polskiego biznesu która okradła swoich pracowników a jest bożyszczem i wzorem do naśladowania, czy moja ulubiona postać Malka Kafka która gdy zasłynęła z mobbingu nadal była fetowana na branżowych eventach.
Nikt nie jest lepszy, nikt nie ma większych praw, nikt nie ma prawa krzywdzić kogoś, tylko dlatego, że ten jest słabszy, biedniejszy albo w jakiś sposób zależny. Zgoda na takie postępowanie nie jest winą Kościoła, jest naszym wspólnym dziedzictwem. Które ma się całkiem dobrze, umacniane przez system społeczny wielbiący i wynoszący na piedestał sukces, konkurencję i deptanie po trupach w drodze na szczyt. Epstein nie był błędem w systemie, był jego kwintesencją.

VI
Tym co w tej książce dla mnie najważniejsze, co najważniejsze gdy mierzymy się z roztrzaskaniem naszego świętego ideału jest pytanie o sacrum, o spotkanie sacrum, o doświadczanie sacrum
Z każdym kolejnym rozdziałem ta książka jest bardziej przejmująca, bardziej głęboka, bardziej, mam wrażenie, dotykająca samego jądra duszy autora. Jako chrześcijanin, bez wątpienia, ma on duszę, ja jako buddysta, takiej duszy nie mam. W jądrze nie mam nic. Jest pustka i to ta pustka jest sacrum i dotknięcie, czy to poprzez praktyki, czy nawet kiedy zaćpałem, albo kiedy się dobrze ruchałem jest istotą, nie lubię nazywać tego religią. Dotknięcie czegoś co wykracza poza pojęcia takie jak religia, duchowość czy oświecenie. Chrześcijanie mają teologię negatywną gdzie mówią, że Boga nie można w żaden sposób opisać, ponieważ jest on nieskończony, nieograniczony, nieuwarunkowany, więc ograniczony, uwarunkowany ludzki język nie jest w stanie tego opisać. W buddyzmie jest o wiele mocniejsze, jest jedną z podstaw, że ostateczna natura rzeczywistości, tożsama z naturą naszego umysłu, nazywaną też Naturą Buddy, jest niewyrażalna.
Tak samo nie można jej też nauczyć, można tylko doświadczyć a cały ten sztafaż który nazywamy religią, ten teatrzyk służy temu, żebyśmy zostali w bezpośredni sposób wprowadzeni w to doświadczenie. Dotknęli go, rozpoznali i podążali za nim. I tak jak to pokazuje “Wygasanie” podążamy, nieustannie padając i wstając. Na brzuchu, na kolanach, pełznąć do Betlejem, krwawiąc z ran własnych, z ran świata. Z rany każdej ofiary, każdego skrzywdzonego dziecka, każdego bezdomnego, każdego samobójcy i robotnika bez wynagrodzenia, matki bez pokarmu dla dziecka. Nie ma innej drogi.

Podobał ci się ten artykuł? Chcesz więcej podobnych? Wesprzyj mojego bloga
Moje media społecznościowe

Kategoria:

Share